Każda władza, która staje w obliczu własnej porażki na arenie wewnętrznej lub międzynarodowej usiłuje maskować jej przyczyny. Tak samo postępuje władza, która nie jest pewna swej prawomocności. Przykłady? Proszę bardzo.
Do 2014 r. podstawą rządów Władimira Putina był społeczny pakt socjalny. Na jego mocy Kreml dbał o podwyżki uposażeń, a w zamian Rosjanie udawali, że głosują w demokratycznych wyborach. Idyllę przerwał krach cen na globalnym rynku paliw. Wtedy zamiast pieniędzy Putin postanowił dać Rosjanom Krym. Euforia patriotyczna stała się fundamentem nowego paktu. Zgodnie z nim obywatele zgadzają się na obniżenie życiowych standardów w zamian za poczucie mocarstwowości.
Nie zawsze jednak kompensacja porażki jest udana, o czym świadczy konflikt falklandzki w 1982 r. Generalska junta w Argentynie również potrzebowała małej wojny aby odwrócić uwagę społeczeństwa od kryzysu gospodarczego. Plan wypaliłby gdyby militarna awantura zakończyła się zwycięstwem. Niestety klęska na Malwinach sprawiła, że nazbyt ambitni generałowie, a zarazem nieudolni politycy skończyli w więzieniu.
Historia jest pełna nazbyt pospiesznych, a więc nieprzemyślanych zwrotów kompensacyjnych, które nie przyniosły zakładanych celów, kompromitując za to rządzących do cna. I właśnie przed taką pokusą oraz jej potencjalnymi skutkami stanęła dziś Warszawa. Przy tym zagrożenie jest potrójne.
Po pierwsze, polski rząd poniósł porażkę w UE na własne życzenie, co źle świadczy o racjonalności politycznej obozu władzy. Po drugie, niepowodzenie w żaden sposób nie zwalnia PiS z przeciwdziałania największemu dziś wyzwaniu – końcowi Unii w obecnym kształcie. Europa dwóch prędkości jest faktem, a porażka polityczna i wizerunkowa Warszawy utrudnia odpowiedzialną reakcję. Trzeci, niekorzystny czynnik wynika z faktu, że nieudolna kombinacja z kandydatem last minute zjednoczyła wszystkie państwa unijne w proteście przed wciąganiem do polskiego piekiełka. Był to wyraz europejskiej dezaprobaty wobec celów i metod PiS w kraju i UE. A zatem, w jakiej sytuacji znalazła się Polska na arenie międzynarodowej?
Państwa starej Unii odwróciły się od nas i nie mamy w nich strategicznych partnerów. Od Polski odpadły także kraje grupy V-4+ (rozszerzona Grupa Wyszehradzka) oraz bałtyckie, a więc cała Europa Środkowa, grzebiąc marzenia o Międzymorzu z Warszawą w roli stolicy regionu. Przeciwko nam zwrócili się również Skandynawowie. Ostateczny cios zadała Wielka Brytania postrzegana dotąd z Polski, jako anglosaski sojusznik.
Tym samym przechodzimy do relacji z USA, ale wszystko wskazuje, że wypadliśmy również z waszyngtońskich gambitów. Europejska polityka Donalda Trumpa realizowana w myśl hasła: Ameryka przede wszystkim, dokonała już wyboru kluczowego partnera. Jest nim oczywiście Londyn, a nie Warszawa. Spadliśmy do roli trzeciorzędnego partnera, wartego uwagi wyłącznie jako lokalizacja elementu obrony antyrakietowej USA. To, że nie spadliśmy jeszcze do czwartej ligi zawdzięczamy 2 proc. PKB przeznaczanym na cele wojskowe.
W związku z bilansem, który trzeba nazwać jeśli nie izolacją, to nie wiadomo jak długotrwałą próżnią wokół Polski, popatrzmy na możliwości ewentualnego manewru kompensacyjnego. Ostrzegawczy alarm odzywa się w trzech lokalizacjach.
Ogromną pokusą zwrotu jest kierunek wschodni, a konkretnie rosyjski. Dlaczego? Już wyjaśniam. To nic, że nasze obecne bilateralia są praktycznie zamrożone. Moskwa kieruje się logiką wewnętrznego zniszczenia UE i NATO, dlatego z otwartymi ramionami przyjmie każdego, kto przyczyni się do rozbicia polityki wschodniej obu organizacji. Słowem, potrzebny jest każdy „koń trojański”, który zablokuje antyrosyjskie sankcje i zburzy system bezpieczeństwa euroatlantyckiego.
Kreml nie będzie odczuwał żadnego dyskomfortu podczas zawarcia ewentualnej ugody z Polską. Dla własnej opinii publicznej posłuży się argumentem słowiańskości, a więc pokrewieństwa. Daleko ważniejsza jest kremlowska narracja międzynarodowa. W przeciwieństwie do Unii wspólnych wartości, Moskwa głosi hasło nieingerencji, to jest pozornej neutralności wobec wewnętrznych spraw innych państw. Powód jest prosty, sama takiej krytyki nie znosi, a chce mieć wolną rękę w budowie „suwerennej demokracji”. Ostatnia kwestia zdaje się niezwykle atrakcyjna dla Warszawy, budując niejako rosyjsko – polski, wspólny mianownik.
Problem w tym, że cena ewentualnego zwrotu w stronę Rosji będzie niewspółmiernie wysoka w stosunku do doraźnych korzyści. Nie ma wątpliwości, że Kreml wystawiłby słony rachunek, na przykład żądając polskiej bierności wobec wydarzeń na Ukrainie, co byłoby równoznaczne z uznaniem obszaru b. ZSRR za strefę wyłącznych interesów Rosji.
Jeszcze bardziej niebezpieczne byłoby zniszczenie fundamentów bezpieczeństwa, jakimi są UE i NATO. W takim przypadku Europa Środkowa natychmiast staje się ziemią niczyją, a Polska najbardziej łakomym obszarem buforowym Rosji.
Ale kluczowym problemem jest nasz potencjał w relacjach z Moskwą. Jak dotąd polską siłą, która umożliwiała aktywną politykę wschodnią oraz tworzyła stabilizacyjną tarczę była siła wspólnoty euroatlantyckiej. Choć nadal do niej należymy to po ostatniej rozgrywce PiS wątpliwe, aby nasz głos był słyszany głośno w Brukseli oraz 27 stolicach unijnych. Asymetria potencjałów Polski i Rosji jest dziś nadzwyczaj wyraźna. W takim razie może Turcja?
Choć Turcja do UE nie należy, to jej polityka wewnętrzna coraz bardziej rozjeżdża się z pojęciem demokratycznych standardów. Czy krytyka, której podlega ze strony UE, podobnie jak w przypadku relacji polsko – rosyjskich, może stać się zachętą dla zbliżenia Warszawy i Ankary? Problem w tym, że Turcja prowadzi swoją politykę mocarstwową, grając aktywnie kryzysem migracyjnym, destabilizującym faktycznie Europę, której jesteśmy częścią. Drugim problemem jest eskalacja tureckiej gry. Ankara uruchomiła V kolumnę czyli społeczności tureckie w Niemczech, Holandii i Francji. Jak na razie. Budzi w ten sposób najniebezpieczniejszego demona konfliktów etnicznych, które mogą rozsadzić wewnętrznie Europę, a więc zrujnować bezpieczeństwo Polski.
I wreszcie trzecim obszarem ewentualnej kompensacji jest polityka Warszawy wobec Brukseli. UE dwóch prędkości staje się faktem. Ale bez względu na wybór strategii reagowania, nie może jej towarzyszyć kampania propagandowa wymierzona we wspólny system wartości europejskich. Polacy są euroentuzjastami i niszczenie tego przekonania byłoby błędem. W obliczu wojny polsko-polskiej duma z dokonań ostatniego ćwierćwiecza jest jednym z nielicznych czynników łączących, a nie dzielących społeczeństwo. Wręcz przeciwnie, taki impuls trzeba wykorzystać dla nowego rozdania w unijnej polityce Warszawy. Oczywiście w celu odzyskania miejsca przy głównym stole negocjacji, a więc tam gdzie zapadają decyzje najważniejsze dla naszej przyszłości oraz prosperity.
Przede wszystkim jednak kampania propagandowa podważająca kompetencje UE w naszym bezpieczeństwie ekonomicznym i geopolitycznym może być dla rządzących miną z opóźnionym zapłonem. Oby nie nastąpiła krytyczna chwila, która będzie wymagała europejskiego współdziałania w obronie naszych interesów i naszej suwerenności. A wtedy stereotyp Polaka wrogo odnoszącego się do Europy może spowodować, że unijne społeczeństwa nie poprą polityki władz. Tych w Warszawie, i tych w Brukseli. Podobne kryzysy mogą dotknąć inne państwa europejskie, które poproszą o naszą pomoc i współdziałanie. Jak wtedy zareagują Polacy?
Nie jest moją intencją przestrzeganie rządzących. Tekst jest rodzajem autorskiej refleksji. Pozostaje tylko wyrazić nadzieję, że PiS potrafi wyciągać wnioski z historii, a także z własnych porażek. Te zawsze są trudne ale racjonalizm zwany racją stanu lub interesem narodowym wymaga, aby przyjąć takie fakty do wiadomości. To jedyna droga świadomej korekcji błędów.